Sobota 2018.09.29
W sobotę wybraliśmy się do Coloses de Tula. Dotarcie tam zajęło nam około półtorej godziny. Droga niezbyt przyjemna. Jedzie się drogą wyjazdową z Mexico City, kierującą się do Stanów. Droga miejscami była dwupoziomowa. Samochody na dole i samochody na wiadukcie jadące w tą samą stronę. Piotr nie wie jak się jeździ górą.
Gdy dojechaliśmy na miejsce, znaleźliśmy się w trochę stepowym klimacie. Było tu cieplej niż w Mexico City. I czekały na nas kaktusy. Duuże kaktusy. Różne rodzaje kaktusów. Droga wiodła początkowo przez kaktusy, i dużo żółtych kwiatów. A wokół nas latało bardzo dużo motyli. Czułam się jak na wystawie motyli.
Wśród nich, zobaczyłam dwa ciekawe motyle. Pierwszy z nich wyglądem przypominał monarcha. O monarchach warto przeczytać tutaj.
Natomiast po przyjżeniu się w domu nie wygląda na monarcha i nie udało mi się znaleźć co to mogło być. Oprócz tego że był pomarańczowy miał charakterystyczne płytki o perłowym połysku. Drugi motyl natomiast to był chyba Tiger Swallow. I był wielkości mojej dłoni!
Piotr opowiada wiele ciekawych rzeczy. Np. dowiedziałam się, że kaktusy w pewnym momencie wydają na świat kwiat, “drzewko”. Gdy ono przekwitnie cały kaktus umiera.
Przy miejscowości Tula mieszczą się ruiny historycznego miasta. Mieszkańców tego miasta nazywano Toltekami. Główna piramida Świątynia Gwiazdy Porannej zwieńczona jest kolumnami Coloses de Tula (inaczej Atlantes). Są to pięciometrowe posągi, które niegdyś podtrzymywały dach świątyni. I to był main attraction.
Wracając, jako że było stosunkowo wcześnie zachaczyliśmy o miejscowość Tepotzotlán. Znajduje się tutaj Colegio de San Francisco Javier. Jest to kościół założony przez Jezuitów, budowany ponad stulecie, i posiadający wielki przepych. Okna wykonane z alabastrów, olbrzymie ołtarze od ziemi po sufit pokryte wieloma rzeźbami z drzewa cedrowego a wszystko pozłocone. Jak to powiedział Piotr: “jak taki indianin zobaczył takie cuda to się od razu nawrócił. Więc może ty też się nawrócisz?” Oprócz kościoła, w klasztorze znajduje się muzeum. Piotr zwrócił moją uwagę na obraz, który reprezentuje nazewnictwo osób których rodzice wywodzą się z różnych ras ludzi.
Obiad zjedliśmy w Tepotzotlán. Piotr zamówił mi zupę z nachosami, agua de jamajka do picia (woda z naparem z kwiatu hibiskusa słodzona, z kostkami lodu) oraz Cośtam w sosie male. Sos male jest brązowy, jego receptura jest skomplikowana, w jego skład wchodzi kakao i piętnaście rodzajów chile (jest ostry, ale nie bardzo ostry).
Zaskoczeniem była zupa z której wystawała pieczona skóra świńska. No skoro podali to trzeba przynajmniej spróbować. I wiecie co była pycha! O wiele lepsze niż czipsy czy smażony boczek. No i to chyba na tyle z soboty.