Ok, strasznie długo nic nie pisałam, a to dlatego, że wybrałam się na wycieczkę do Guanajuato. Tam mój tata ma znajomego, którego bardzo lubię Gila (i jego żona Patricia). Byłam w Guanajuato tydzień, zwiedzałam i rysowałam rysunki na inktober i na zdawanie relacji z podróży nie starczyło mi czasu.

Sobota

Jeszcze w Meksyku. W sobotę wybraliśmy się z Piotrem na zwiedzanie centrum miasta. Zatrzymaliśmy się na parkingu w la Ciutadela – to targ z pamiątkami, rękodziełem. Gdy dojeżdżaliśmy minęliśmy park w którym tańczyli ludzie. Ja powiedział Piotr co sobotę odbywają się tu tańce na świerzym powietrzu. Głównie są to ludzie starsi. Poprosiłam Piotra abyśmy tam podeszli, na co Piotr że to nic ciekawego, ale dla mnie wszelkie inicjatywy społeczne są bardzo ciekawe. Okazuje się że nie tylko ludzie tam tańczyli ale także odbywały się zajęcia na których można było się nauczyć tańczyć jeśli ktoś nie umiał.

Idąc do centrum przeszliśmy przez targ, większy niż ten obok nas. Najbardziej zaciekawiły mnie grzyby. Były tam grzyby, które wyglądem przypominały smardze. A także grzyby o nazwie huitlacoche – jest to głownia kukurydzy, który rośnie na kukurydzy, Grzyb jest czarny, czasem sprzedawany razem z kukurydzą na której rośnie.

Wstąpiliśmy do kafejki, która jest chyba otwarta dwadzieścia cztery godziny na dobę. Nazywa się El Moro, i sprzedaje churroz. Churroz są to długie, grubości pulchnego palca ciastka. Smażone w tłuszczu jak nasze pączki posypywane cukrem. Zamówić można też tutaj czekoladę, w której meksykanie maczają churroz. Czekolada za słodka dla mnie, ale churroz smażone na miejscu, chrupkie i smaczne.

Idąc dalej zajrzeliśmy do domu z kafelków, w środku duża część także jest obłożona kafelkami. Po środku jest ‘studnia’, w której są rozstawione stoły i mieści się restauracja, jest głośno, bo echo się niesie przez cały środek domu.

Na starówce było bardzo dużo ludzi, ja nie lubię takiego tłoku. A w Mexico City wszędzie jest tłok, samochody stoją w korku, ludzie ściskają się w metrze – tak że są oddzielne przedziały dla kobiet z dziećmi.

Na głównym placu, który jest jednym z największych na świecie znajduje się bazylika oraz pałac prezydencki. Bazylika nie zrobiła na mnie jakiegoś większego wrażenia, choć co ciekawe w środku kościoła znajdował się sklepik z pamiątkami, różańcami, krzyżami itp. Na placu znajdowali się ‘przebierańcy’ w etnicznych strojach, świadczący usługi okadzania ludzi ze złych duchów. Coś w stylu Voodoo.

Na placu i ulicach, każdy sprzedaje co może. Wszędzie leżą płachty z wyłożonymi: przyborami do pisania, torbami, ciuchami w nieładzie. Gdy tylko przejeżdżający taksówkarz zagwizdał – znak że zbliża się policja – wszyscy straganiarze zwinęli się w mniej niż minutę. Chwycili za cztery rogi płachty tworząc worek, ciach na plecy i myk myk. By po jakiś dziesięciu minutach pojawić się znów, i nawoływać klientów do kupna.

Piotr myślał, że pałac prezydencki jest zamknięty, ale ja nie dałam się tak łatwo zbyć i dopytałam się w informacji i okazało się że można wejść do pałacu. W środku największą atrakcją są freski Diego Rivery (męża Fridy Khalo). Nie potrafię zrozumieć czemu Diego był tak bardzo znany w Meksyku, malował dobrze, ale nie powiem żebym była jego fanką, rysunki są dość proste.

Wracając przejechaliśmy się metrem do la Ciutadela. Piotr ostrzegał mnie przed ogromnym ściskiem w metrze, dużą ilością ludzi, oraz kieszonkowcami. Dlatego ja plecak miałam przed sobą, ręka na suwaku od plecaka, więc wszystko było dobrze zabezpieczone. Ale ścisk faktycznie był, aby wejść do metra trzeba się rozpędzić i wbić w ludzi będących już w środku. Po przyjściu do domu okazało się, że Piotrowi ukradli telefon z kieszeni spodni. Gamoń, mnie pouczał a sam myślał że jemu nic się nie stanie. Uważa się za chilango (mieszkańca Mexico City), ale wyglądu nie oszukasz, tak i tak wygląda na Europejczyka.