Środa 10.10.18

Środa była pierwszym dniem zwiedzania Guanajuato. Aby dostać się do miasta, musiałam przejść się najpierw nieasfaltowaną drogą do ‘La Garita’ knajpki (znaczy plastikowy stół pod plastikową wiatą) przy której przystaje autobus. Autobus kosztuje siedem peso (złoty dwadzieścia). W autobusie kierowca słuchał głośno muzyki meksykańskiej. Większość meksykanów słucha muzyki latynoskiej, nie przepadają tak jak Polacy za muzyką amerykańską. Autobus dojechał do pewnego miejsca w Guanajuato, ale wydało mi się to daleko od centrum historycznego, więc pomyślałam że może podjedzie gdzieś bliżej. I tak przejechałam przez kilka dzielnic Guanajuato, aż wyjechałam z miasta w kierunku Marfil. Musiałam wysiąść i wziąć autobus w przeciwnym kierunku.

Właśnie rozpoczynał się festiwal Cervanteza (Cervantino). Jest to festiwal muzyki, tańca i teatru, jest też kilka wystaw organizowanych z tej okazji. Na przedstawienia, które mnie interesowały nie było już miejsc.

Pierwszym miejscem które odwiedziłam był stary spichlerz, który jako spichlerz nigdy nie był wykorzystywany. Alondiga de Grandita, był jednym z ważnych miejsc w kontekście zyskiwania przez Meksyk niepodległości. W ramach ekspozycji było trochę pre-meksykańskiej sztuki, część o niepodległości meksyku, o sztuce religijnej i zdjęcia z życia w Guanajuato z XIX wieku. Ex-voto są to obrazy malowane w podziękowaniu za cuda boskie, pod obrazkiem jest opis cudu którego ludzie doświadczyli.

Następnie chciałam pójść do Mercado Hidalgo – na bazar. Po drodze znalazłam bazar z rękodziełem, który odbywa się tylko w okresie Cervantino. Wystawcy dopiero co się rozkładali dlatego nie było tam tłoku. Oraz dostałam bardzo dobrą cenę za bransoletkę którą sobie kupiłam.

Mercado Hidalgo to bazar znajdujący się w wielkiej hali, sprzedaje owoce, rękodzieło oraz mieszczą się tutaj budki z jedzeniem. Ja tylko go oglądałam.

Następnie przeszłam się uliczkami do domu w którym w dzieciństwie przez pięć lat mieszkał Diego Rivera a następnie do Muzeum Miasta Guanajuato. Muzeum Guanajuato mieści się tuż obok uniwersytetu który ma oryginalną budowę. Powoli zbliżał się wieczór, ale czekała mnie ostatnia atrakcja, która najlepiej wygląda przy zachodzie słońca, a mianowicie pomnik El Pipila. Nie chodzi o sam pomnik ile o widok który się z tarasu pod nim roztacza, Aby się doń dostać, musiałam pokonać wiele malutkich, krętych uliczek wspinających się ku górze. Gdy dotarłam byłam cała zasapana, lecz widok jest uroczy. Spod pomnika roztacza się widok na całe miasto. Domy są tu wybudowane na zboczach gór, małe domki pomalowane są w odważne kolory co tworzy całą mozaikę miasta.

Schodząc z góry chciałam przejść przez Calle del Beso – czyli ulicy pocałunków. Nazwa wzięła się stąd, że uliczka jest na tyle wąska, iż mieszkańcy sąsiednich budynków mogą wymieniać się pocałunkami. Skręcając w tą uliczkę, usłyszałam jak dwóch chłopaków co niedawno mnie minęli ładnie gra. Muzyka dochodziła z małego pubu mieszczącego się na Calle del Beso, w której nikogo oprócz dwóch chłopaków i właściciela nie było. Tak mi się spodobało jak grają, że zapytałam się czy mogę ich nagrać. Zgodzili się, chcieli zmienić piosenkę, ale ja powiedziałam, że ta którą śpiewali bardzo mi się podobała. Byli młodsi ode mnie, a jeden z nich miał bardzo ciekawy głos. Zimny, niski i lekko zachrypnięty.

Gdy zeszłam już na dół musiałam znaleźć skąd odjeżdża mój autobus z powrotem do Valenciany. Nie było to łatwe zadanie, nie rozumiejąc hiszpańskiego, dlatego musiałam się kilkakrotnie pytać i przejść spory kawałek (jak się okazało niepotrzebnie, bo autobus stawał o wiele bliżej). Ale w końcu udało się go znaleźć i tym razem w ścisku na stojąco wrócić do domu. Choć z przygodą. Ponieważ w Valencianie jeden autobus jedzie prosto, a rzadziej chodzący skręca w lewo. I tak się trafiło że wsiadłam w ten co skręca w lewo. Więc jak skręcił w lewo musiałam poprosić ich o zatrzymanie go, i przejść dodatkowo dwa kilometry pod górę. Bo mniej więcej tyle za Valencianą leży droga do domu Gila.